Wojenko, wojenko...
Gryźć trzeba piasek i łykać skurczoną gardzielą czerwony, suchy pył — to rozsypywać się tyralierą przez las rosnący na wzgórzach, to się przyczajać w rozmiękłe, wiejące chłodem okopy, to znowu iść do ataku, „jak burzą” i przebijać bagnetem tamte chłopskie serca — i za to tylka, że żyją, że żyć chcą i tęsknią za domem — uśmiercać kulą dum–dum!
Trzeba żyć w trwodze straszliwej pod ołowianym gradem, co spada lawą piorunów, miażdżąc, gwiżdżąc i hucząc, w okopy dyszące śmiercią, śmierdzące mogił rozkładem — w żołnierski tłum.
Przez pola wzdęte od trupów, jak czarny obrzękły gruczoł, przez rumowisko dymiące lejów, gruzów i ludzi — przeciągłym jękiem i grzmotem szaleje ulewa stali — a niebo drewniane i głuche białym nożem przepalił okropny nieludzki kwik.
I patrz bracie, płonie twój rodzinny dom, a ojców twoich i matki przemocą z niego wygnali, a siostrę twoją wydał żołdak na srom.
Więc, że trzeba zabijać i podpalać domy, gwałcić kobiety, siać tyfus i wracać o jednej ręce, ociemniałym lub chorym — za to, że gdzieś tam zostało samotne, rozpięte na drutach młode ciało wiejskiego rekruta — chwała wojence!