Trzej bracia.
Czarownica w postaci wielkiego sokoła ustawnie wybijała w kościele okna. W tejże wsi samej, gdzie stał kościół, było trzech braci, który się uwzięli, by zabić szkodnego sokoła. Ale na próżno dwaj starsi ze strzelbami czatowali, ile razy ptak nadlatywał, sen kleił im powieki i budzili się dopiero brzękiem szyb potłuczonych z domu bożego.
Poszedł i najmłodszy na czaty, lecz, żeby nie zasnął, pod brodą położył sobie cierni, by, jak głowę pochyli, snem zmorzony, z ukłuciem się ocknął.
Już miesiąc zaszedł, rozwidnił wieczór, słyszy szum wielki. Czarownica go dojrzała i spuściła nań drzymotę(*). Skleiły się powieki, ale zaledwo głowa spadła mu na ramię, aż do krwi cierniem ukłuty, rozbudził się zaraz. Widzi, że sokół już blisko kościoła, porywa strzelbę, mierzy, a z odgłosem wystrzału upada wielki kamień sokół ze zgruchotanym skrzydłem. Przybiega w to miejsce i dostrzega, że pod tym kamieniem roztwarła się niezmierzona przepaść. – Daje znać braciom, ci przynieśli sznur długi i łuczywa dosyć, uwiązali go i z zapalonymi drzazgami spuścili aż na dno. Ciemno było z początku, a smolne łuczywo oświecało tylko ściany wilgotne i brudne. Aż nagle ukazała się piękna kraina, kwitły tam kwiaty ciągle bez zmiany i zawsze zielone drzewa.
Wśród tej krainy stał wielki zamek, cały z muru i kamieni, żelazna brama stała otworem. Śmiały młodzieniec na zamek wchodzi, a pierwsza izba miedziana. W niej siedzi panna, złoty włos czesze, co włos upadnie, zabrzęczy. Widzi, że gładka, białego ciała, oczu sokolich, złotego włosa; rozmiłowany klęka i prosi, czy go nie przyjmie za męża. Piękna dziewczyna oddaje rękę, ale zarazem ostrzega, że nie wpierw wynijść może na ziemię, dopóki matkę jej, czarownicę, nie zabije. Lecz niczym więcej zabić nie zdoła, jak tylko mieczem, co wisiał w zamku, a miecz tak ciężki, że go nie dźwignie!
I poszedł dalej. W srebrnej komnacie siedziała siostra rodzona, srebrny włos czesze, co włos upadnie, to brzęczy jakoby struna. Ta miecz podała, ale nie dźwignął, na próżno wytężał siły, aż trzecia siostra dała mu kropli, co mocniejszym człeka robią. Wypił jedną, lecz nie dźwignął, wypił drugą, podniósł trochę; za trzecią dopiero kroplą zaczął ciężkim mieczem władać.
Wtedy utajony w zamku czekał matki czarownicy; ciemnym zmrokiem nadlatuje, na jabłoni dużej siada, poskubała złotych jabłek i upadła pod jabłonią. Wnet przybrała postać człeka i z sokoła jest niewiasta. Czekał na to młody junak, machnął silnie ostrym mieczem, spadła głowa, krew trysnęła.
Wonczas wolny od obawy, skarby w skrzynię upakował, które bracia wyciągnęli. Za skarbami trzy dziewice wydostały się na ziemię. Wszystko wybrał, sam się został, braciom przecięż nie ufając, do sznura kamień uwiązał, począł głośno wołać na nich, by i jego wydobyli. Z początku ciągnąć poczęli, zaledwie w połowie drogi puścili nagle, a kamień twardy w drobne rozleciał się kawałki.
– Tak by się moje kości skruszyły! – rzekł zasmucony młodzieniec; zapłakał rzewnie, ale nie skarbów, lecz płakał gładkiej dziewicy z łabędzim ciałem, ze złotym włosem.
I błądził długo zasępiony, osowiały, po tej krainie wiosennej. A że spotka czarownika, ten go pyta o łez powód. Gdy mu wszystko opowiedział.
– Bądź spokojny, młody człecze! Jeźli dzieci mi obronisz, na złotej skryte jabłoni, wyniosę cię wnet na ziemię. Bo czarownik, co tu drugi tę krainę zamieszkuje, zawsze dzieci mi wyjada. Próżno kryłem je pod ziemię, próżno w zamku murowanym! Teraz trzymam je na drzewie, skryj się z mieczem w tej jabłoni, o północy przyjdzie zbrodzień.
Młodzieniec wdarł się na drzewo, złotych jabłek narwał sobie i miał sytą z nich wieczerzę.
O północy wiatr zaszumiał i pod drzewem szmer usłyszał, spojrzy na dół, aż tu robak, wielki, długi, sunie prosto, okręca się na pniu wokoło i podsuwa coraz wyżej. Ogromną głowę z gałęzi, z iskrzącym okiem wychyla, aby dojrzeć gniazdo dzieci, co stulone, drżące z strachu, pochowały się pod liście.
Wtedy ciężkim mieczem machnął i odciął głowa od razu, kadłub w drobny mak posiekał i rzucił na cztery wiatry.
Ojciec dzieci, ucieszony ze śmierci swojego wroga, wziął młodzieńca na swe barki, wyniósł z pieczary na ziemię.
Z jakąż leciał on radością do białego dworu braci, wbiegł do izby, nikt nie poznał, tylko jego ulubiona, za kucharkę u sióstr służąc, zaraz lubego poznała.
Bracia strwożeni przybyciem, co go zmarłym ogłosili, skarby wszystkie mu oddali, a sami uciekli w lasy. Lecz on kazał ich wyszukać, równo z nimi się podzielił, wielki zamek wybudował ze złotymi oknami, miedzianymi drzwiami, i tam z żoną złotowłosą szczęśliwie do śmierci mieszkał.
*Drzymota – po rusku drymota, nie jest to sen zwyczajny, lubo go zawsze poprzedza. „Kiedy kogo drzymka napadnie, jak lud mówi, może wszystko słyszeć i często widzieć, przeciwnie we śnie nic nie usłyszy ani uwidzi.”