Koniec zdrajcy Masława - Podania, basnie i legendy - Popiół z Lachów


Koniec zdrajcy Masława (XI. w.).

Wiosna była czarna jeszcze; drzewa stały głuche na nią, trawa tylko budziła sie już i stroiła modre łąki zielenią. Spłynęły były lody, zlazły śnieżne skorupy, deszcz dobił czarnych śniegów resztki i uwolnił z więzów, co leżało pod niemi.

Z południa leciały ptaki, gwarnem życiem odzywały się pola i lasy. Niedźwiedź zbudził się w borach i szedł wychudły, a rozespany na łowy. Z barci wyleciały pszczoły na pierwsze kwiaty, bociany przechadzały się po łąkach, obejmując panowanie. Górnym szlakiem bujały orły i jastrzębie...

Z puszczy, z głębi wychodziła o kiju stara niewiasta, szła i oglądała się trwożnie... zgarbione miała plecy, zsiniałe usta, włos siwy, roztargany rozścielał sie po jej ramionach, gruba siermięga, zdarta i zwalona, pod nią czarne, płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła, podpierając się kijem — bez drogi, bez myśli, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę.

Stawała nad leżącą na drodze kłodą i przełaziła przez nią, nie chcąc ominąć, przechodziła nad strumień i brnęła przez niego, nie szukając kładki. Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. Nocą kładła się na mokrej ziemi i spała snem kamiennym. Wilcy chodzili, patrzeli i, nie tknąwszy jej, kryli się w lesie; patrzały na nią, siedząc, niedźwiedzie i wiodły oczyma, gdy poszła; z gałęzi nad głową żbik kociemi oczyma przyglądał się jej i nie ruszał. Na łące pasły się żubrów stada, a podnosiły głowy, prychały i pierzchły przed nią.

Głodna schylała się ku trawom i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wody i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła, czując, że coraz, coraz, coraz bliżej było...

Las się rozstąpił, w dolinie dymią chaty, na wyżynie dwór stoi, ludzie się koło niego kręcą.

Stara stanęła, na kiju się oparła i patrzeć zaczęła: wciągnęła w piersi powietrza... siadła. Z nóg bosych krew ciekła, popatrzyła na nie, nie czuła bólu.

Wieczór nadchodził, do wsi było daleko jeszcze, ale jej nie śpieszno. Nieprędko się podniosła i poczęła iść znowu.

Szła i stawała. Coś ją ciągnęło, coś odpychało i chciała dalej i bała się; wzrokiem błędnym powlokła dokoła. Pusto było. Dwa kruki czarne siedziały na dębie i kłóciły się z sobą. To jeden sie zrywał, to drugi, trzepały skrzydłami, groziły dziobami... Stara patrzała na nie... wciągnęła powietrze: coś jej piersiom ono powiedziało, siadła, jak zmożona. Łzy puściły się z jej powiek zeschłych i biegły marszczkami jak strumyki po roli zoranej, aż do ust, wpadały do nich i nikły. Piła te łzy swoje. Podparła sie na rynku, głowa kołysać się zaczęła jak dziecię , gdy je matka usypia. Czy tak myśl swą usypiała?

Mrok zapadał, do wsi było daleko, na polu pusto, dwa kruki krakały, lecąc przed nią.

Podeszła kroków niewiele, padła na ziemię, twarz przyłożyła do niej. Skarżyła się może starej macieży, bo jęk słychać było. Podniosła się z krzykiem i padła znowu. Coś ją ciągnęło, coś odpychało.

Mrok padał...

Z za lasów, z za czarnych chmur pokazał się rąbek księżyca, czerwony, krwawy, straszny, jak wyłupione oko, z którego się sączy posoka... coraz więcej, coraz wyżej począł się podnosić. Czarna chmurka wpół go przepasała, wyszedł jakby ranny z za borów, obejrzał się, pobladł, pożółknął. Stara spojrzała na niego i głową potrząsła, jak znajomemu drukowi... Zdawała się mówić mu:

— Patrz, co ze mną!

Księżyc wlókł się dalej, nie odpowiadając, i ręką rzuciła ku niemu z pogardą... szła dalej.

Na wzgórzu łysem, przeciw dworu stał dąb ogromny suchy. Trup to był starego drzewa. Korę z niego obdarto, boki mu wypalono, wiatr gałęzie poobłamywał, kilka grubych konarów sterczało od pnia pokaleczonego, jak ręce poobcinane. Dwa kruki siedziały na nim i kłóciły się z sobą. Na najgrubszej gałęzi coś wisiało. Lekki wiatr poruszał tym ciężarem i kręcił nim, jak żywym go czyniąc...

Był to trup człowieka z czerwonawym włosem na obwisłej głowie, który powiew wiatru podnosił. Na głowie przybita była spleciona ze słomy korona. Oczy miał otwarta, ale próżne — kruki mu już je wydziobały... I ciało ludzie, czy zwierzęta, pokrajały strasznie, czarnemi szmaty wisiały reszty jego na kościach.

Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i szczekały, rychło im wiatr go zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich wstał, szczeknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy podnosząc do góry... Kruki górą, wilcy dołem spirali się o trupa, którym wiatr obracał powoli...

Stara szła — i oczy jej padły na wisielca. Stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i rozśmiała wielkim, strasznym, dzikim głosem, a w puszczy odpowiedziało jej echo, dziksze jeszcze, raz drugi.

Wilki pierzchnęły, oba krucy odlecieli... Posiadali dalej. Stara szła, przyglądając się trupowi.

Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij, siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła dłonie. Śmiała się znowu. Śmiała sie, a dwie łzy ciekły marszczkami po policzkach do ust i w ustach tonęły.

Gałąź, na której wisiał trup, chrzęszczała, jakby się skarżuła, po co jej taki ciężar dźwigać każą. Mokremi oczyma patrzała na trupa stara z jednej, księżyc z drugiej, wilcy z trzeciej strony, a noc obwijała świat płaszczem czarnym...

Ściemniało... Stara głowę kołysała znowu, a z ust, do których tyle łez nabiegło, dobył sie cichy śpiew, jaki matki nad kołyską nucą, gdy niemowlę usypiają... Śpiewała długo, patrzała w górę i płakała, aż w piersi tchu zabrakło, w powiekach łez... Siedziała niema, bez ruchu, ale oczy miała w niego wlepione... W tem w borach zaszumiało zlekka, wicher-król przybywał! Czarne chmurki po niebie go niosły. Uradowała mu się stara i oczy jej zaświeciły. Zaszumiało w dolinie, trup sie poruszył i zwijać zaczął. Kręcił nim wiatr tak, iż korona spadła, włosy się rozwiały, poły siermięgi rozeszły szeroko — był to taniec śmierci wisielca! I stara, patrząc na to, wzięła się za siermięgę a wirować i okręcać poczęła, śpiewając coraz głośniej, coraz żywiej, przerywając sobie śmiechem.

Wilcy wyć zaczęli, podniósłszy do góry paszcze, wicher się zmagał coraz silniejszy. Wszystko się zdawało w tym tańcu śmierci, przez wiatr przyniesionym, okręcać; trup, stara niewiasta, krucy w powietrzu, wilcy, co drzewo obiegali dokoła i chmury na niebie, z poza których księżyc z bladły to sie odsłaniał, to chował w nie i poszarpanymi otworami ich przyglądał. Jak muzyka świszczał wicher w gałęziach drzew i po jarach i po sutych błot trzcinach.

Stara nuciła pieśń, obracała się żywiej coraz szalonym wirem, aż zachrzęściło u góry, stanęła; trup wisielca z gałęzią leciał na ziemię i padł u nóg jej. Stara stanęła nad nim, księżyc wyjrzał z za chmury... patrzała z dala, zbliżała się powoli. Siadła u pnia i ostrożnie głowę z wydziobanymi oczyma wzieła na kolana.

W tej chwili pieśń u kołyski na myśl jej przyszła i śpiewać ją zaczęła i płakać znowu...

Kruki siadły na dębie i krakały jej nad głową, wilcy się przysunęli tuż, tuż i wąchać zaczęli wisielca.

Był dla nich już dojrzałym ten owoc dębowy.

W ciemnościach czworo oczu zbójeckich skierowało się na starą, która im łup odbierała — pokazali jej zęby białe. Zmierzyli się z nią oczyma. Ona wzięła kij, stojący u pniam i grozić im zaczęła.

— Precz mi, sobaki, od kniaziowskiego ciała! a won! — poczęła głosem ochrypłym. — Nie wiecie, kto to jest! płocki kniaź! król Masław! A taki mój syn, mój syn! Precz, sobaki przeklęte, a won!

Wilcy się cofnęli, stara śmielsza była od nich w obronie tych zwłok drogich... Głowę tuliła na kolanach i mruczała do siebie:

— Tak mu skończyć było! tak! Wszystkiego kosztował, a chciało się więcej! Jak był jeszcze dzieciną, rwał się tak za wszystkim. Wrogi nie mogli — drukowie powiesili. Ha! ha! wiedziałam, że tak będzie!

Głową kołysać zaczęła i płakać. Spojrzała księżycowi oko w oko, i jakby go o radę pytała.

— Nieprawda? wilkom go zjeść nie damy, matka wychowała, matka pochowała... a matkę kto pochowa? Wilcy zjedzą — roześmiała się — na zdrowie!

I głowę złożywszy na ziemi, wstała, odgarniając siwe włosy... Z kijem w ręku poszła wprost na wilki, pędząc je, jak psy podwórzowe...

— Nie możecie poczekać, paskudne sobaki! — mówiła do nich. — Oddam wam kości moje za niego! Jego nie!

Podniosła kij; wilki, odstąpiwszy, opodal posiadały na ziemi. Popatrzyła na księżyc z uśmiechem.

— Pomagaj! — zawołała.

Uklękła na ziemi przy trupie, na darninie, kościste ręce zatopiła w piasku, odrzuciła zeschłą trawę i mech grzebać poczęła. Zrazu szło powoli, piasek się staczał nazad do dołu, zaczęła coraz gwałtowniej rękami go odrzucać, precz, daleko od siebie. Chwytała garściami całemi, oburącz, kopała, grzebała, odwalała na brzegi.

Niekiedy spojrzała na trupa i szeptała po cichu:

— Nie bój się, ja ci miękko łużeczko uścielę i kamień znajdę pod głowę, płachtą go obwinę; oczy ci suchym piaskiem zasypię, aby sie pogoiły. Będziesz spał, jak w kołysce, spokojnie!

Zdyszana, to spoczywała, klęcząc, to znowu rwała się do roboty zapalczywie. Dół rosnął, rozszeżał się, pogłębiał.

Księżyc jednym bokiem w niego zaglądał, drugi — cień od pnia zakrywał. Stara się zwracała do księżyca po radę.

— Kniaziu! bracie, dość, czy nie? głębiej jeszcze? prawda? głębiej? głębiej wilcy też kopać umieją: ale niedoczekanie! Zamiast kamienia ja się położę, a jak mnie zjedzą, jego im się odechce...

Klękła zdyszana odpocząć znowu, ręce jej opadły pokrwawione. Wśród jamy trafiła na korzenie dębu; wyrywając je, palce poszarpała, gdy palce nie starczyły, pochyliła sie rwąc je zębami.

— To było życie — mówiła, grzebiąc dalej — oj! życie... Boso dzieckiem chodził, w złocie potem cały, tysiącom rozkazywał, a nie było grobu wykopać komu! Otóż tobie korona! korona...

Na ziemi leżało owe słomiane godło szyderskie; stara je rzuciła precz. Dół był już głęboki, spuściła się weń, dokoła rozgarniając go jeszcze. Miękki piasek łatwo kopać było.

Gdy już głową ledwie ponad dół sięgała, wychyliła się do trupa i cicho szeptała:

— Czekaj! jeszcze nie gotowy! matka stara, ręce jej pokostniały!

Księżyc toczył się dalej po niebie i zwolna zniżał już nawet. Stara grzebała sił ostatkiem, potem dno zaczęła ubijać nogami.

Późno w noc, gdy wicher ustał, księżyc się schował, z dołu wylazła stara zdyszana.

— Kniaziu, panie, łożnica gotowa! Kamień w niej, obwinięty płachtą i siermięga moja na dnie... Chodź!

To mówiąc, oburącz objęła trupa, a poczuwszy go przy tej piersi, która go niegdyś karmiła, przycisnęła do niej, jakby puścić nie mogła i tuliła jak dziecię, a sama jak dziecię płakała...

Nad dołem stało czworo wilczych oczu i patrzało...

Księżyc znikł, ciemności przyszły, zerwała się stara, ciągnąc trupa do mogiły. Stoczył się z brzegu i twarzą upadł na dno... Skoczyła i ona za nim, aby go na sen włożyć, sił ostatkiem obracając twarz do gry. Obwinęła nogi, pocałowała w czoło.

— Śpij, śpij! — rzekła po cichu. — Tak dobrze, tu nikt nie zdradzi...

Rękami brzeg ujęła, by wyjść z dołu, piasek sypał sie na nią; wilcy też zębami kłapali.

— Poczekajcież! — zawołała. — Com przurzekła, dotrzymam; do dnia daleko.

Spojrzała na syna i piasek sypać zaczęła, sypała go z pośpiechem, sypała z wściekłością, z niecierpliwością, zajadle, rękami i nogami... Coraz to spojrzała w dół. Twarz jeszcze widać było, a twarzy żałowała; — zasunęła sie i ona...

— Śpij spokojnie!

Piasek jak żywy z pod stóp i dłoni jej się wymykał, lecąc do dołu i wypełniał go, zakrywał, aż pozostał tylko ślad poruszonej ziemi i podeptane łożysko...

Stara, skończywszy robotę, tchnęła ciężko, obejrzała się dokoła. Dniało ponad lasami, a w pośrodku rozbitych obłoków blada gwiazda jutrzenki patrzała ciekawie. Staruszka szepnęła:

— Komu wstawać, a mnie się kłaść trzeba... bywaj i ty zdrowa!

Roześmiała sie raz jeszcze, rozciągnęła na świeżym piasku jak długa, jedną rękę jak do snu położyła pod głowę, drugą sobie oczy przykryła, tchnęła ciężko i usnęła.

Wilcy siedzieli z daleka, patrzali. Jeden z nich zbliżył się nieco i przysiadł znowu — czekał, — podszedł drugi. W głowach siadł pierwszy, drugi w nogach; warczęli na siebie. Stara spała. Na niebiosach dniało, rumieniało i jaśniało.

Dwóch ludzi szło od dworu w las.

— Patrz, wisielca z dębu zdjęli!

— Niema go?

— Wiatr obłamał z gałęzią.

Podeszli bojaźliwie... I stanęli...Jeden z nich krzyknął przerażony:

— Czarownik był! patrzajcie! — Chłopaśmy powiesili, a tu baba leży, co ją wilcy poszarpali.

Stanęli zdumieni.

— Czarownik był! — powtórzył drugi.

— Dobrze zrobił Kunigas, że go, wymęczywszy, obwiesił! Co naszych przez niego padło! Czarownik był!

I poszli do lasu.

Kości starej długo pod dębem bielały, a wiatr słomianą pomiatał koroną.

J. I. Kraszewski

Źródło: Kalendarz Wielki Uniwersalny na rok 1920.