Baśń o Królewiczu.
Jednemu królewiczowi, ostatniemu z rodu, gdy zginął, zasmuceni stratą rodzice postawili pomnik, wyobrażenie jego postaci i zakochali się nie tyle w rysach jego, ile w przepychu stroju.
A był to strój istotnie bogaty.
Płaszcz, nabity złotą łuską i wysadzany drogiemi kamieniami, zlewał się od ramion do stóp, z pod plaszcza wyglądał pas czerwony, spleciony z korali, a zamiast oczu miał dwa wielkie brylanty, któremi łyskał dumnie, lecz zimno.
Jakoż istotnie królewiczowi stygło niegdyś hardo bijące serce, stawał się wewnątrz próżny, bez krwi i obojętnie patrzał na wierny mu tłum, który się złotym płaszczem, szatą minionej chwały ustawicznie zachwycał.
Mijały lata, zmieniało się wszystko, a on stał nieruchomy w niezmiennej postawie, jak posąg — prawie zamarły. Aż kiedyś, gdy zabłąkana w to miasto jaskółka, szukając noclegu, zafrunęła mu pod piersi, serce królewicza, poczuwszy gorące trzepotanie się ptaka, ocknęło się z uśpienia i jęło przysłuchiwać się, o czem żałośnie świergocze żałobny gość. A jaskółka świergotała o różnych klęskach jego ziemi, o nędzy pod strzechami, o obcych ludziach, depcących kraj, o poniżeniu, o jakimś potoku niedoli i męczeństwa, który wezbrany płynie, wieki płynie.
Królewicz słuchał i dziwił się tym rzeczom strasznym, o których, żyjąc w pałacu i stojąc w dzielnicy bogatych, nic a nic nie wiedział.
— Jaskółko! — szepnął.
— Co, królewiczu?
— O czem świergoczesz, czemu się wciąż trwożysz skrzydłami?
— Nieszczęściem się trwożę; odpoczywając na oknach facyat, widziałam dzieci, jak wapno blade, rodziny tak ubogie, że jedna łuska twojego płaszcza byłaby dla nich majątkiem.
— Jedna łuska! — zastanowił się królewicz i długo walczył z sobą, by wyrzec się tej pierwszej łuski.
Gdy ptak się zbudził o świcie i miał odlecieć, królewicz rzekł:
— Wyrwij jedną łuskę, zanieś najbiedniejszej rodzinie i wróć tu na noc.
Gdy ptak nadleciał, królewicz pytał o losy swego daru, kogo uszczęśliwił.
— Nikogo, panie — odparła jaskółka — spotkałam setki ludzi równie biednych; nie mogąc ich obdzielić, rzuciłam łuskę w potok niedoli, gdzie się rozpłynęła jak kropla w morzu, bez śladu.
Zagniewał się królewicz.
— Weź jedną, weź dwie, wyrwij koral z pasa — rozkazywał w przystępie łaski — rubin wydzióbnij z brzegu płaszcza i rzuć w ten potok na ofiarę ludowi.
Jaskółka uczyniła jak kazał, ale to wszystko tonęło bez śladu.
A królewicz, któremu gorzało coraz silniej serce, wyzbywał się co noc z przepychu swego stroju, aż wreszcie stanął w śpiżowym, czarnym płaszczu, jak w opończy wędrowiec, bez sutego pasa, jedynie z brylantowemi oczyma.
Dzień tak stał, borykając się z sobą, żałując dumnych oczu, butnego swego wejrzenia.
Aż wreszcie się zmógł.
Na jego rozkaz stanowczy jaskółka wydarła oba brylanty i rzuciła w przeklętą wodę — zapieniła się, wir jej na moment się obniżył, ale wkrótce wezbrał na nowo.
— Prowadź mnie — rzekł ślepy z żalu, zbuntowany przeciw samemu sobie królewicz, który w miarę, jak tracił bogactwa stroju, odzyskiwał życie.
I tułając się w ciemności za świergotem ptaka, zeszedł na brzeg szlochającego potoku; zaledwie dotknął stopą wody, zawrzała fala cierpienia i wypełniła go całego po gardło; po puste oczy.
Śpiżowy królewicz drgnął, w dołach głowy stanęły mu świetne łzy, zmieniając się w oczy jasne jak płomień, w orli, młodzieńczy wzrok, którym rozdarł posępną noc i odgadł, skąd sączy się źródło cierpienia ludu, którego męczeńskie serce załomotało mu, jak młot cyklopa w piersi.
I w płaczu pielgrzyma, dążąc za jękiem i łkaniem, ruszył do początku nieszczęścia, by tam je ścisnąć, zatamować i zdusić za gardło żelazną swą ręką.
I oto idzie odrodzony królewicz, jako bezimienny rycerz, a przed nim, gdyby heroldzi zwycięstwa i chwały, wznoszą się jaskółki...
Skrzydła ich czarne, bo wodę smutku trącają w locie, szybkie są jak jego myśli, lecą, niby śmigłe, pierwsze strzały wróżki burzy, wiosny zwiastuny; giną w przepaściach i jakoby z nich znów się ku słońcu podnoszą.