Rozbójnik w okolicy Poznania.
Powieść oparta na prawdziwem zdarzeniu.
I.
Dawnemi czasy, kiedy w naszym kraju rozległe były bory, raz po raz rozbójnicy prowadzili w nich brzydkie swoje rzemiosło. Przed 80-ciu mniej więcej laty dokazywał w samym Poznaniu i w okolicach rozbójnik, a przytem i oszust, czyli po niemiecku tak zwany »Hochstapler«, gdyż polski język nie posiada jeszcze odpowiedniego wyrazu na oznaczenie podobnego człowieka. Był to Jerzy Potocki. Oczywiście, że to było nazwisko przybrane, podobno nazywał się także Raczyńskim. Przybierał zawsze szlacheckie nazwiska, gdyż głównie polował na szlachtę i to najchętniej w Poznaniu. Rozbijał także po lasach z szajką dobranych rabusiów, ale tylko czasami, aby zatrzeć ślad po sobie, szczególnego jednak zamiłowania do niebezpiecznego i niewygodnego życia po lasach nie posiadał. Potocki znał, oprócz polskiego języka, francuzki, niemiecki i rosyjski, co mu ułatwiało wstęp w rózne koła towarzyskie. Był przytem przystojny, miał salonowe wzięcie, a że służył wojskowo, nawet wspominał, jakoby walczył pod Napołeonem, przeto zawierał znajomości z wojskowymi. Oprócz wykwintnych form towarzyskich, posiadał dość gruntowne wykształcenie, przynajmniej umiał mówić gładko o wszystkiem. Niezawodnie pochodził z dobrego domu szlacheckiego, ale straciwszy rychło majątek i pozbawiony zasad moralnych, oraz chęci do pracy, puścił się na lekkie życie. O tym mniemanym Jerzym Potockim, dyż o jego rzeczywistem nazwisku nikt się nigdy nie dowiedział, krążyły dawniej liczne opowiadania, z tych kilka tu przytaczam.
Potocki lubił się najchętniej przyczepiać do młodych paniczów, którzy obfitowali w pieniądze.
Służył im radą i pomocą, ułatwiał znajomość z pięknemi kobietami, sekundował w pojedynkach, a nawet sam pojedynkował się chętnie za swych znajomych, co mu łatwo przychodziło, gdyż tuza czerwiennego trafiał na 20 kroków, przy tern był mistrzem w władaniu pałaszem lub szpadą. Samo przez się rozumie, że bawił także młodzików grą w karty, bo i w tym kierunku doprowadził do wielkiej biegłości. Dużemi paznogciami umiał bez zwrócenia uwagi znaczyć asy i króle, a przytem znał inne sztuki. Wygrywał dużo, to też prowadził dom otwarty i wesoły.
Nieraz stracił w jednym dniu sto talarów i więcej. Używał świata, to prawda, ale wspomagał też często biednych. I tak, dowiedziawszy się przypadkiem o chorym rzemieslniku, który był bardzo pracowitym i porządnym człowiekiem, pożyczył mu zaraz 100 talarów. Powziąwszy wiadomość o biednej wdowie, nie mogącej dla ciężkiego kalectwa wychodzić z domu, zaniósł jej 10 talarów. Bardzo pilny uczeń nie mógł szkólnego zapłacić. Potocki przeznaczył zaraz kilkanascie talarów na zapłacenie szkólnego. Chłop pewien pogorzał po żniwach. Byłby zapewne wyszedł z kijem żebraczym, ale nasz Jerzy pożyczył mu 300 talarów bez procentu na dłuższe lata. Podobnych dobrodziejstw wiele świadczył, a choć był to grosz nieuczciwie zarobiony, iednakże ta hojność świadczyła o dobrem sercu Potockiego, które zostało skrzywione przez złe towarzystwa i zaniedbane wychowanie.
Blisko dwa lata przebywał Potocki w Poznaniu a nie miał dotąd nic do czynienia z policyą; jednakże w końcu nie-tylko zwróciła władza nafl uwagę, ale wydała rozkaz, aby go uwięzić.
Wyższy urzędnik policyjny, z którym znał się, dobrze Potocki, odebrał rozkaz aresztowania rzezimieszka, który z zimną krwią oświadczył, że udaje się natychmiast do więzienia. Jakoż poszedł, rozpocząwszy z towarzyszem ożywioną gawędkę. Gdy przechodzili obok winiarni, gdzie się, nieraz spotykali, zwrócił Jerzy od niechcenia uwagę, że nie zaszkodziłoby wypić" szklaneczkę wina. Urzędnik się zawahał, Potocki jednakże rozbroił jego wątpliwość następnemi słowy:
»Czy się, pan obawiasz, abym czasem nie uciekł? Ależ te obawy zupełnie płonne, gdyż moje sumienie czyste, zatem o ucieczce ani myślę,. Otóż, widzę, dwóch policyantów, każ im pan stanąć u obydwóch wyjść do kamienicy, a zresztą: przecież będę, wciąż razem z panem radzcą, zatem o ucieczce ani mowy być nie może.«
Po tych słowach sam pierwszy wkroczył do winiarni, tak że urzędnik rad nierad poszedł za nim, wydawszy rozkaz sługom policyjnym, aby pilnie strzegli wejść do kamienicy i nie wypuścili żadną miarą tego pana, który wszedł do winiarni. Potocki kazał dawać obficie wina, przekąsek, a że się znalazlo kilku znajomych, rozpoczęła się, więc pijatyka w najlepsze. Nie zapomniał on nawet o policyantach, którzy także dobrze sobie podchmielili.
Kiedy już z godzinę hulano, urzędnik powstaje, żeby iść dalej. Potocki przeprasza, że tylko wyjdzie na podwórze i zaraz wróci, mówiąc:
»Niechże pan radzca tam oka nie spuści, gdzie wyjście na ulicę, za dwie minuty jestem z powrotem; a zresztą zostawiam kapelusz«.
Radzca czeka, dwie minuty upłynęły, pięć minut upłynęło, a rzezimieszka jak nie widać, tak nie widać. Urzędnik wybiega na podwórze, robi hałas, każe wszędzie szukać, ale wszystko napróżno. Potocki przepadł, jak kamień we wodę wrzucony. Sprowadzono więcej policyantów, urządzono najściślejsze poszukiwania, ale złoczyńcy jak nie ma, tak nie ma. Radzca woła wszystkich domowników, pyta się, bada, ale nikt nie wie o niczem; w końcu zapytał się stróża rąbiącego drzewo, a ten mówi dobrodusznie:
»Proszę wielmożnego pana, co prawda, wszedł tu pan, ładnie ubrany, i dał mi talara w rękę. Myślę sobie, dobry i talar na te ciężkie czasy, aż tu ów pan mówi do mnie: Macieju! bo my to się niby dobrze znamy, dobre to panisko, nieraz on człowieka złotówką poratował, a więc mówi drugi raz: Macieju oto dajcie mi prędko wasz kapelusz i sukmanę, a ja wam zostawię moje dwa surduty i jeszcze dobrze zapłacę, bo ja pójdę do mojego dobrego przyjaciela, aby mu sprawić uciechę. Za pół godziny przyjdę z powrotem. Potem dał mi jeszcze talara, a że sukmana leżała w drewniku, wdział ją prędko na siebie, włożył kapelusz na głowę i prędko wyszedł. Ogniście się spieszył, a co mi się zdaje, to jakby i broda mu się zkądziś wzięła, nie wiem, czy tak prędko urosła, czy co? Otóż dopraszam się łaski wielmożnego pana, tak się rzeczy miały, a pierwsze słyszę, że tego pana policya szuka. O! żebym to był prędzej wiedział, nie dałbym mu kapelusza i sukmany.«
Ogromna wrzawa zrobiła się w Poznaniu. Szukano wszędzie w miescie i w okolicy, ale się tyle tylko dowiedziano, że złoczyńca udał się do swego pomieszkania, gdzie zabrał pieniądze i kosztowności, a potem jakby w ziemię zapadł. Radzca policyjny wyszedł na tem najgorzej, gdyż został złożony z urzędu.
II.
Potocki po tej awanturze puścił się do Wrocławia, gdzie pewien czas przebywał pod przybranem nazwiskiem. Rozwinął tu taką czynność, że policya postanowiła go aresztować. Dostał o tem wiadomość, przeto wyniósł się z Wrocławia, ale poprzednio napisał kilka listów do dyrekcyi policyi w Poznaniu, opisując, że poszukiwany Potocki bawi w Wrocławiu. Podał dokładnie mieszkania, hotele, w których przebywał, a nawet osoby, z któremi miał stosunki.
Poznańska policya natychmiast wysłała zaufanego i biegłego urzędnika do Wrocławia, a Potocki udał się pod Poznań, gdzie się schronił w lesie u dobrego znajomego z lat dawnych, na którego mógł śmiało liczyć. Władza szuka go gorliwie w Wrocławiu, a że istotnie znajdowały się ślady pobytu, przeto sądzono na pewno, że go pochwycą, a złoczyńca tymczasem chodził spokojnie po ulicach Poznania, wprawdzie zawsze przebrany. Posiadał on szczególną biegłość w zmienianiu postawy. Raz przychodził jako żebrak, to znowu jako zakonnik, chłop lub żyd, a nawej i w kobiece przebierał się suknie. Zdarzyło się razu pewnego, że gdy żebrał, aresztował go jeden z tych policyantów, co nań pilpowali przed winiarnią, ale go nie poznał. Mniemanego żebraka skazano na kilka dni więzienia, co go wcale nie zasmuciło, gdyż poznał bliżej gmach więzienny i zaraz osnuł sobie plan, jakby najlepiej w danym razie umknąć z więzienia.
Przebywał też Potocki i w lesie, gdzie sobie wynalazł bezpieczne schronienie. W niedostępnej gęstwinie wznosił się dąb potężny, w środku wypróchniały. Tam urządził sobie wygodne legowisko ze słomy, gdzie za dnia siadywał, a w nocy spał u swego znajomego. który dawał wszelką rękojmię, że zachowa tajemnicę, gdyż sam był kandydatem do domu karnego, przeto miał wszelkie powody, aby nie zawierać bliższej znajomoooi z władzami.
Potocki dobrał sobie kilku odważnych ludzi, z którymi odbywał napady. Surowo zakazał swym towarzyszom, aby nikogo nie ranili, tem mniej zezwalał na zabójstwo kogokolwiek. Biednych ludzi wspierał, jak dawniej, dlatego wszędzie miał przyjaciół, którzy mu pomagali w potrzebie. Bronił nawet uciśnionych i srogo karał prześladowców i ciemiężycieli. O dwie mile od Poznania mieszkał gospodarz, Kubiaczyk nazwiskiem. Był to człowiek poczciwy, ale strasznie nieoględny. Pożyczył on pieniędzy od żyda, Jankla Berlacha w Poznaniu, lichwiarza i obrzynacza, jakich mało. Żyd ów pożyczył mu gotówką może ze 100 tal., ale że chłop był głupi i podpisywał każdy papier, przeto po trzech latach z tych 100 tal. zrobiło się 500 tal., a jeszcze Kubiaczyk dał niemało zboża, gęsi, jaj i kur, niby to za czekanie. Jankiel postanowił ostatecznie zabrać gospodarstwo, dlatego zaskarżył Kubiaczyka, a gdy tenże nie mógł oddać długu, podał hubę na subhastę.
Dowiedział się o tem wszystkiem Potocki, który w borach najczęściej przybierał nazwisko Kaspra rąbały. Napisał zaraz groźny list do żyda, że jak w krótkim czasie nie oświadczy przed sądem, że mu się tylko 100 tal. należy, czeka go wielka kara za wszystkie oszukaństwa. Jankiel śmiał się z listu i oddał go na policyą. Wkrótce odebrał drugie groźniejsze napomnienie, aby w dwóch dniach załatwił sprawę z Kubiaczykiem, inaczej dostanie 100 batów i straci dość pieniędzy. Żyd znowu się śmiał i oddał list na policyą. Wtedy Kasprowi, który udawał leśniczego, przebrała się cierpliwość. Dobrawszy sobie kilku zuchów, czatował na Berlacha, kiedy wyjeżdżał z Poznania na wsie. Razu pewnego schwycił go w lesie. Kazał go ściągnąć z bryczki i zaprowadzić w głąb lasu, a bryczkę oczywiście kazał uprowadzić na stronę. Pyta się
K a s p er: »Żydzie, czyś załatwił sprawę Kubiaczykiem ?«
J a n k i e l: »Ny, co waszmościowi do tego, ja będzie takiego gałgana na policyą oddać.«
K a s p er: »A ty żydzie zbereźniku, oszuście, obrzynaczu, pijawko wysysająca krew biednych ludzi, ja cię nauczę rozumu. Sypnijcie mu 20 odlewanych batagów.«
Przyskoczyło trzech drabów, którzy żyda położyli na pień i wsypali mu 20 batów, aż Berlach krzyczał wniebogłosy.
Zapyta się potem
R ą b a ł a: »No i jakże, Jankielu, pójdziesz na policyą. Teraz gadaj żydzie, bo cię na śmierć każę zabatożyć. Czyś Kubiaczykowi opuścił 400 talarów, bo przecież tobie należy się tylko 100 tal.?«
J a n k i e l: »Aj waj, to boleć. Jaśnie wielmożny panie sędzio, ja nie mieć czasu, ale ja zaraz jechać do Kubiaczyka i te 400 tal. opuścić, ale niech jaśnie wielmożny pan hrabia odda mi bryczkę.«
R ą b a ł a: »A widzisz, jak boli, to inaczej śpiewasz. Chłopcy przytrzymajcie tu żyda, a ja zrewiduję bryczkę.«
Żyd padł na kolana i prosił z płaczem, aby mu bryczkę oddać, że on już wszystko dobrze zrobi. Rąbała przeszukał bryczkę. Znalazł w niej 1000 tal. gotówką i różnych lichwiarskich rewersów na 1000 tal. Wszystkie rewersy niesprawiedliwe podarł na drobne sztuki, a potem tak rzekł;
»Te 1000 tal. zatrzymuję jako zastaw. Skoro odrobisz z Kubiaczykiem interes, to znaczy, że skwitujesz go z odebrania 500 talarów, wtedy oddam ci 900 tal. i bryczkę, gdyż ja sobie tylko 100 tal. za dzisiejszą fatygę liczę. Jak nie oddasz, dostaniesz 100 potężnych batów i te 1000 tal. ci przepadną, a jeszcze najmniej z 1000 talarów zapłacisz. Teraz jeszcze należy ci się 100 bat6w za to, żeś nie usłuchał napomnień. Połowę ci daruję, ale 50 jeszcze dostaniesz. «
Żyd pada znowu na kolana i prosi na wszystko w świecie, żeby mu te 50 batów opuszczono.
»Dobrze«, powiada R ą b a ł a, »niech i tak będzie, zważ żydzie, że masz do czynienia z szlachcicem; opuszczę ci baty, ale za każdy bat talara, przystajesz czy nie?«
Jankiel chętnie przystał, a wtedy Rąbała odliczył z trzosa 50 tal. i rozdzielił między swych pomocników. Potem powiedział Berlachowi, jak ma zrobić z Kubiaczykiem, a 850 tal. odbierze z powrotem, i kazał wsiąść na bryczkę i odjechać.
Jankiel już na drugi dzień wystawił kwit, że od Kubiaczyka pieniądze odebrał, cofnął subhastę i sam zawiózł kwit gospodarzowi. Nazajutrz odebrał 850 tal. od jakiegoś znakomitego pana. Berlach pokręcił głową, gdyż co prawda, nie spodziewał się, że te pieniądze odbierze.
»Ny!« pomyślał sobie, »ten pan sędzia czy zbójca wali baty, ale to jednak feiner Herr, hast du gewidziolt.«
Od tego czasu Jankiel się poprawił, jeżeli pożyczał pieniędzy, najwyżej żądał 10 procent na rok, a dawniej nie wstydził się i 100 procent brać, to jest za 100 marek kapitału, 100 marek odsetki czyli procentu. Widać, że baty czasem pomagają.
Nie dosyć na tem, Rąbała rozgłosił, że wszystkich lichwiarzy karać będzie w podobny sposób. Trwoga padła na Izraela w Poznaniu i w poblizkich miastach. Można sobie wystawić, jaką sobie Rąbała pozyskał przez to miłość u wieśniaków. Mógł był śmiało do pierwszej lepszej chaty wstąpić, a wszystko było na jego zawołanie. Razu pewnego ścigał go żandarm. Rąbała wpadł do najbliższego domu, powiedział, że jest Rąbałą, a zaraz gospodarz prędko zaprowadził go do stodoły, dał mu klucz od tylnych drzwi i kazał uciekać w zboże, a klucz miał rzucić o kilka kroków. Żandarm nadbiega, szuka, przetrząsa cały dom, wszystkie budynki, ale ani śladu nie znalazł, a zbieg był już w lesie.
Tak samo postąpił sobie Rąbała z pewnym panem, który okropnie katował swych ludzi. Upomniał go dwa razy, a gdy nie pomogło, zastąpił mu drogę, kiedy ów pan jechał lasem i kazał mu na początek tylko 20 palnąć batów na kopcu, przyrzekając; że na drugi raz już 40 batów dostanie. Srogi pan się poprawił, ludzi nietylko nie dręczył, ale owszem stał się dla nich prawdziwym ojcem.
Dowiedział się też Rąbała, że syn ojca nie szanuje. Był to młody gospodarz, któremu ojciec oddał posiadłość, a sobie ,wymówił tak zwany wymiar, czyli wycug. Syn nie chciał dawać wymiaru, źle się z ojcem obchodził, a nawet chciał rękę podnieść na niego. Rąbała wpadł pewnej nocy do domu, wyciągnął syna z łóżka, kazał go rozciągnąć na snopie słomy i palnąć 25 bizunów, a potem dał mu takie napomnienie:
»Czy ty nie znasz czwartego przykazania: Czcij ojca i matkę twoją? To ty tak się odwdzięczasz staremu ojcu za wychowanie i wszelkie dobrodziejstwa? A ty trutniu jakiś, ty niegodziwcze, Ja ci pokażę, co to znaczy źle się z ojcem obchodzić. Jak jeszcze raz ojcu tylko choć jednę przykrość zrobisz, dostaniesz 50 batów, pamiętaj to sobie, a teraz bądź zdrów.«
Co powiecie na to, że syn po tej bastonadzie stał się zupełnie innym człowiekiem, a ojciec codzień modlił się za powodzenie Rąbały, gdyż odtąd miał spokojne życie. Oj, takich Rąbałów trzeba dziś kilkunastu, coby jeździli po naszym kraju i uczyli rozumu niewdzięcznych synów i niewdzięczne córki!
III.
Rąbala dokazywał w lasach około Poznania, które wówczas były daleko większe aniżeli dziś. Razu pewnego zrabowal pocztę. Wtedy wszystkie urzędy zaczęły go ścigać, nawet wyznaczono kilkaset talarów za jego odstawienie. Rąbała długi czas się wywijał, przecież w końcu »przyszła kreska na Matyska«. Potocki, inaczej Rąbała, został schwytany i odstawiony do więzienia poznańskiego gdzie go zakuto w kajdany i pilne nań dawano baczenie.
Potocki zachowywał się bardzo spokojnie mówił wciąż o swej niewinności i płakał, że się z nim tak nielitościwie obchodzą. Powoli umiał sobie zyskać zaufanie dozorcy, prowadził z nim długie rozmowy, a że umiał pięknie opowiadać dozorca chętnie słuchał. Razu pewnego zapytał, ile ma dzieci?
Dozórca mówi, że sześcioro.
»Mój Boże!« powiada Potocki, »sześcioro dzieci, ciężko wychować, aleć jabym miał radę, żeby panu dopomódz uczciwym sposobem.«
Dozorca ciekawy prosi, aby mu ten sposób objawił; więzień się wzdryga, nakoniec tak się odezwał,
»Co prawda, oszczędziłem sobie parę groszy: które mam zakopane w lasku w Dębinie, niedaleko Warty. Jest tam tyle dukatów, że jakbyśmy się podzielili, i jabym miał dosyć i pan byłbyś bez kłopotu na przyszłość o dzieci.«
Dozórca pytał się, jakby te pieniądze wydobyć, ale Potocki powiedział, że sam musi być w Dębinie, bo on tylko zna dobrze miejsce, gdzie skarb zakopany. Dozorca się wahal, ale Potocki zaczął mu domawiać, że tylko pójdzie i pokaże, a potem znowu przyjdzie do więzienia, a zresztą choćby uciekł, dozórca będzie miał tyle pieniędzy, że może za urząd podziękować. Nakoniec dał się urzędnik nakłonić, rozkuł kajdany i cichaczem wyprowadził Potockiego, a potem poszedł z nim w nocy do Dębiny. Pod wielkim dębem przy wielkim kamieniu istotnie znalazła się skrzyneczka, pełna złota. Potocki podzielił się z dozórcą, ale do więzienia już iść nie chciał, gdyż mówił, że za taką iloŚĆ pieniędzy każdy dozórca wypuściłby go z więzienia. Zresztą wnet sprawę załatwił, gdyż gwizdnąwszy przeraźliwie, uciekł czem prędzej w krzaki, a dozórca ani nie gonił, złotem obładowany.
Pociągnięto później dozórcę do odpowiedzialności, a nawet złożono z urzędu, ale on nie smucił się bardzo z tego złożenia, gdyż założył handelek, żył sobie spokojniej, aniżeli jako dozórca, a nikt mu nad głową nie brzęczał, jak w więzieniu, gdzie więźniowie, inspektor i inni dozórcy zatruwali mu życie.
IV.
Potocki, wydobywszy się na wolność, postanowił przycupnąć i siedzieć cicho, bo w lasy nie miał ochoty się udać. Serce jego zapragnęło miłości, a nawet pragnął się ożenić, gdyby tylko nadarzyła się sposobność. Kobiet dość na świecie, a mianowicie takich, któreby chciały pójść za mąż, nie miał sobie zatem nad czem głowy łamać, bo wnet się dowiedział o ładnej wdówce, Laurze Kolnickiej, która niecierpliwie oczekiwała na męża.
Potocki, przybrawszy sobie nazwisko kapitana Raczyńskiego, herbu Nałęcz, kupił elegancki kocz, parę siwych koni, i najął stangreta w krakowskiem ubraniu. Udał się potem do owej wioski, którą wdowa Laura posiadała. Zepsuło się coś u kocza, zatem trzeba było prosić o gościnność we dworze i oto znajomość gotowa.
Laura nie była brzydką, wioskę miała ładną, a dziwnie poetycznie była usposobioną, pisywała nawet wiersze, które jakieś pismo poznańskie drukowało. Będąc zamężną nie doznała wymarzonego szczęścia, gdyż choć małżonek był poczciwym człowiekiem, przytem jednak prostak i lubownik butelki, a Laura pragnęła małżonka, któryby z nią umiał marzyć, wzdychać, chodzić przy świetle księżyca, choćby nazajutrz spać do południa.
Kapitan Raczyński dziwnie przypadł do serca Laury. Powierzchowność miał przystojną, mundur kapitański dodawał mu uroku, a jak zaczął opowiadać o swych bohaterskich czynach, wtedy Laura aż drżała z radości. Kapitan opowiadał najchętniej o Hiszpanii, gdzie dokazywał cudów męztwa. Laura zapytała się, czy to prawda, że Hiszpanki są bardzo ładne.
»0 pani!« zawołał Raczyński z zapałem »Hiszpanki istotnie są piękne, czarujące. O pamiętam, jak w Madrycie młoda Hiszpanka czarnemi oczyma spojrzała na mnie....«
Wdowa nagle się zasmuciła, lecz kapitan jakby nigdy nic, ciągnął dalej:
»Ale trafiła na swego. Ja już wówczas przyrzeklem sobie, że jeżeli będę kiedy kochał, to tylko Polkę!« dodał, czule na nią spoglądając. Laura się zarumieniła, on schwycił ją za rączkę i pocałował, mówiąc: »Kiedy na panią spoglądam, wtedy najpiękniejsza Hiszpanka w kąt niech idzie, nie chciałbym ani na nią spojrzeć.« Tu westchnął i zaczął dumać, ale o czem, czy o Hiszpanii, czy o więzieniu poznańskiem? trudno dociec.
W dówka także zapuściła się w świat marzeń, a dopiero po niejakim czasie zapytała:
»Czyś pan nigdy nie kochał? O pan zapewne niejednę kobietę uczyniłeś nieszczęśliwą!«
»Pani!« zawołał kapitan z zapałem, »wśród szczęku broni nie było czasu myśleć o miłości, choć przyznaję, że od czasu jak panią poznałem, serce moje zaczyna tęsknić i dopominać się o swoje prawa O tak kocham, kocham całą, siłą pierwszej miłości, kocham ciebie, Lauro najdroższa, aniele mych marzeń !«
Wdowa się niby przeraziła, zmięszała, ale gdy kapitan na klęczkach prosił choć o jedno słówko nadziei, wtedy i ona wyszeptała, że kocha, bo i jej serce uczuło próżnię, a teraz blady promyk szczęścia zaczyna rozjaśniać ciemne drogi jej życia.
Kapitan był uszczęśliwiony. Zaczęła się teraz swobodna, poufua gawędka. Zakochani sądzili, że nigdy nad nich szczęśliwszej pary nie było.
Czy Raczyński istotnie kochał Laurę? Ale wszakże on był oszustem, rozbójnikiem i więźniem. Nie zapominajmy, że jego serce nie było pozbawione uczuć szlachetnych. Słońce oświeca złych i dobrych ludzi, tak samo i słońce miłości przyświeca sprawiedliwym i zbrodniarzom; miłość jest tak potężną, że nic się jej oprzeć nie zdoła.
Po kilkunastu dniach kapitan i Laura oświad czyli sobie, że bez siebie żyć nie mogą. Zatem ślub miał połączyć dwa czułe serca, aby kosztować niezmąconego szczęścia.
Szczęścia!... zkąd mi się ten wyraz wysunął z pod pióra. Czyż jest szczęście na ziemi? O zaiste, szczęśliwy, któremu choć raz w życiu uśmiechnęła się prawdziwa miłość w postaci kobiety dobrej.
Bawią się szczęśliwi kochankowie, a nieraz księżyc w ogrodzie był świadkiem czułych ich przysiąg i westchnień. O księżycu, ileś ty widział zakochanych par błądzących, ileż słyszałeś wynurzeń miłosnych, zaklęć i skarg serdecznych, a tyś zawsze milczący, spokojny, poważny, zdajesz się wiecznie dumać, wiecznie marzyć i tęsknić!
Wtem niebo zakrywa się chmur całunem i powleka ciemną powłoką tarcz księżyca. I nad szczęściem dwojga kochanków zawiały chmury, z których miał błysnąć piorun, pragnący rozstrzaskać budowę ich marzeń. Czemuż dni szczęścia takie krótkie, a dni żałoby i pokuty takie długie, nieznośne, jakby wiecznie trwać miały?
Wśród łez i niedoli
Czas stąpa powoli,
Ale w szczęściu leci,
Jak orzeł do dzieci.
V.
Dzień ślubu był już naznaczony. Państwo młodzi wkrótce mają wyruszyć do kościoła, gdzie przed ołtarzem dopełnią sakramentalnej przysięgi. Zajechały pojazdy, goście wsiadać poczęli. Wtem zatętniały podkowy, a na dziedzińcu pokazało się kilku żandarmów. Zbladł kapitan, gdyż przeczuł, że po niego przyjechali. I Laura się przeraziła. Ledwie miał czas szepnąć do niej:
»Aniele naj droższy, źle zrobiłem, żem ci nie powiedział, że jestem politycznie skompromitowany. Niezawodnie będą mnie aresztowali. Ale nie rozpaczaj. Lauro najmilsza, gwiazda naszego sżczęścia zaćmi się na chwilę, ale i ja z więzienia dam ci wiadomość, a szczera miłość pokona zapory«.
W chodzą żandarmi i pytają się o Potockiego, Rąbałę, Brzozowskiego, Brzeskiego, a wnet go poznali i zakuli w kajdany. Któż opisze rozpacz nieszczęśliwej Laury? Łamała białe dłonie, bo też to istotnie fatalny wypadek, jeżeli kobieta ma jechać do ślubu, a tu aresztują jej narzeczonego i jeszcźe mianują go zbrodniarzem. Bywa to tak, jeżeli marzenia wybiegają za daleko, jeżeli się wciąż pragnie czegoś niezwykłego.
Jabłko z ojczystego ogrodu niejednemu i niejednej wydaje się niesmaczne, nieładne. Szuka piękniejszych owoców, błyszczących cudnemi blaskami. Ściąga po nie rękę, łupina pęka, a w środku popiół.
Kapitana odstawiono już nie do Poznania, lecz do innego sądu, gdyż w Poznaniu obawiano się, aby go liczni przyjaciele czasem nie uwolnili. Śledztwo trwało bardzo długo, gdyż sprawa była niesłychanie zawikłana, a telegrafy i drogi żelazne wówczas jeszcze nie istniały.
Po pół roku otworzono celę kapitana, zdjęto mu kajdany, pozwolono mu się ubrać elegancko i zaprowadzono do sali sądowej. Tu siedziało za stołem kilkunastu sędziów, a gdy wszedł Raczyński, sędziowie powstali, witając go poważnie nizkim ukłonem. Kapitan się odkłonił i usiadł na krześle. Wtedy powstał prezydent i przeczytał uroczystym głosem reskrypt królewski w którym monarcha oznajmia, że w skutek zaniesionej prośby oskarżonego o ułaskawienie i za wstawieniem się znakomitych osobistości, także ze względu na świetne czyny wojenne uwięzionego, oraz aby jego znakomite zdolności zużytkować dla państwa, udziela się łaski monarszej kapitanowi Raczyńskiemu, zarazem order orła czerwonego IV klasy, a sąd odebrał rozkaz, aby go natychmiast wypuścić na wolność i żadnych nie czynił mu przykrości.
Słońce łaski królewskiej taki wpływ wywarło na sędziów, że się zebrali na uroczyste nadzwyczajne posiedzenie, aby uwolnić oskarżonego, powinszować mu łaski monarszej i przeprosić za mimowolne uchybienia i przykrości podczas śledztwa. Po przeczytaniu reskryptu, prezydent przemówił serdecznie, ciesząc się, że niewinność kapitana zajaśniała w całej pełni, poczem mu podał rękę i polecił się jego względom. Tak samo inni sędziowie ściskali czule dłoń jego i prosili o łaskawą pamięć. Kapitan był aż do łez poruszony. Prosił o reskrypt monarszy; poczem zapłakał z wzruszenia, mówiąc: »Wzruszony jestem! Jest jeszcze sąd w Berlinie.« Poczem wysławiał wspaniałomyślność królewską, który umiał pokryć kilka niebacznych wybryków zapomnienia, natomiast małoznaczne zasługi podnosząc. Przemówił także pięknie do sędziów, zapewniając, że nie ma żadnej do nich urazy, gdy przecież pełnili świętą powinność, a na znak, że się na nich nie gniewa, zaprasza ich po południu na ucztę do hotelu »Pod złotą gęsią«, gdzie wśród kieliszków nastąpi zgoda i przebaczenie uraz. Do serca poszła sędziom mowa kapitana, mianowicie gdy sobie pomyśleli, jak smacznie jeść i zapijać będą nie za swoje pieniądze. Niech się choć nadzieją pocieszają, bo rzeczywistość jest często stmszna i nieubłagana.
Uczta w sali »Pod złotą gęsią« się odbywa. Kapela na chórku gra biesiadnikom, aby im lepiej smakowało. Brzękły kielichy, a po wychyleniu zdrowia na cześć monarchy, wzniósł prezydent zdrowie na cześć kapitana, poczem go pocałował w obydwa policzki. Raczyński nie został dłużnym odpowiedzi, gdyż wezwał do spełnienia toastu na cześć prześwietnego sądu. Rozczuleni stróże prawa przyznali, że jeszcze nigdy nie zaznali tak szczęśliwego dnia, a kapitana nazwali najlepszym i naj milszym z ludzi. Wszyscy go chcieli wciąż ściskać i całować. Kapela gra na chórku, a wino płynie potokami.
Już późno było w nocy, kiedy nareszcie nadeszła smutna chwila rozłączenia. Goście zabierają się do wyjścia, tylko czekaią na kapitana, który przeprosił, że na chwilę wychodzi, ale zapewnił, że zaraz wróci. Czekają kilka minut, czekają kwadrans, czekają pół godziny, a kapitana nie widać. Goście się przestraszyli, że go może jakie nieszczęście spotkało. A tu służba zaczyna brząkać talerzami, prosząc grzecznie o zapłatę, po dwa talary za nakrycie, a wino obliczono na osobę po trzy talary. Niektórzy sędziowie z przestrachu otrzeźwieli, a zimny pot wystąpił im na czoło. Prezydent zapewnia, że kapitan ich zaprosił i zapłacił zapewne albo zapłaci wkrótce, gdyż tylko wyszedł na chwilę. Służba powiada, że goście mają płacić, bo taka była ugoda. Sędziom zaczyna majaczyć przykre widmo podejrzenia, że tu może zaszło straszne oszukaństwo. To widmo przybrało wielkie i groźne kształty, kiedy się zjawił gospodarz hotelu, który oświadczył, że kapitan Raczyński zamówił obiad i dał zadatku dwadzieścia talarów, co nawet nie starczy na muzykę, a oświadczył wyraźnie, źe obiad będzie składkowy, po dwa talary na osobę, zaś wino się obliczy całą sumę ryczałtem i rozłoży się na każdą głowę po tyle, żeby cała kwota była zapłacona, otóż obliczono po trzy talary na osobę.
Któż opisze rozpacz sędziów! »Jesteśmy zgubieni!« zawołali jednomyślnie. Zapłacić pieniądze ciężko, a cóż dopiero , wstyd i hańba? A jakże się rzecz ma z królewskim reskryptem? Och! co to będzie, co to będzie - zapewne płacz i zgrzytanie zębów?
Kiedy się zabierali sędziowie do płacenia, przypomnieli sobie przysłowie, że słodko pić wino, ale gorzko za nie płacić. Większa część biesiadników nie miała nawet przy sobie pieniędzy, trzeba było prosić o kredyt.
Prezydent już poprzednio wysłał był list do Berlina, donosząc, że stósownie do woli królewskiej, kapitan Raczyński został z więzienia uwolniony, i że się ma odbyć uczta dziękczynna z powodu łaski królewskiej.
W kilka dni przyszła odpowiedź z ministerstwa tej treści, że mocno się dziwią w Berlinie z uwolnienia niebezpiecznego, jak widać zbrodniarza, a na surową zasługuje naganę ta okoliczność, że nietylko przestępcę uwolniono, ale jeszcze uczczono go wspaniałą biesiadą, przyczem nie obyło się zapewne bez pijatyki, co niewątpliwie podkopuje powagę sądu. Tymczasem rozkazał minister nadesłać ów mniemany reskrypt królewski, poczem nastąpi ścisłe śledztwo, a winni będą surowo ukarani.
Można sobie wystawić, jak się przedłużyły sędziom nosy, gdy im przeczytano pismo ministra, tym więcej, że obawiali się kary, a może nawet złożenia z urzędu.
W kilka dni nadeszło pismo z Berlina w którem minister donosi, że istotnie podpis królewski i ministra, oraz pieczęć państwowa są tak misternie sfałszowane, że trudno je rozróżnić od prawdziwych. Król dlatego przebacza winnym, ale zaleca na przyszłość jak największą ostrożność i wypełnianie obowiązków. Sędziowie odetchnęli.
Laura i kapitan na zawsze zniknęli; co się z nimi stało? nie wiadomo. Podobno uciekli szczęśliwie do Ameryki.