Diabeł Rokita - Podania, basnie i legendy - Popiół z Lachów


Diabeł Rokita.

Zajmujące podania o sławnym łęczyckim Borucie przywodzą na pamięć nie mniej głośnego diabła Rokitę, który uwiecznił imię swoje w okolicach Rzeszowa, w Galicji i pobliskich Karpatach.

We wsi Błędowy, należącej do parafii wsi Chmielnika, o półtorej mili od Rzeszowa, już na pierwszych garbach karpackich, ubogi wieśniak zgnębiony nędzą, wybiegłszy z chaty, ażeby rozpacz swoję ukryć przed żoną, stanął nad urwistą skałą, pod którą rozciągał się głęboki wąwóz. Tu załamał ręce i począł w głos wypowiadać ciężką niedolę swoję, jak w marność idzie wszelka jego praca i żony.

Kiedy tak zawodzi i płacze, nagle staje przed nim diabeł Rokita. Z początku kmiotek się przeraził, ale gdy mu się bliżej przypatrzył, ujrzał, że wcale nie straszny.

Rokita ofiarował mu dużo pieniędzy na pożyczkę bez żadnego procentu, z warunkiem tylko, ażeby w oznaczonym dniu i godzinie co do grosza oddał, gdyż w przeciwnym razie duszę jego porwie jak swoję.

Kmieć przyjął pieniądze, przystał na zastrzeżenie, podziękował czapką do kolan diabłu jakby wielkiemu panu, a Rokita skoczył w wąwóz i znikł w gęstych krzakach.

Chłopek tymi pieniędzmi nie tylko dorobił się dostatniego mienia, ale nawet zbogaciał. Kiedy termin oznaczony nadszedł, idzie do owego bukowego lasu, w którym była skała i głęboki wąwóz, staje w tym samym miejscu i zaczyna wołać: Rokita! Rokita! Kiedy tak po kilkakroć zawołał, z głębi parowu odzywa się głos innego diabła:

– Już Rokity nie ma, bo go Szeroka piorunem zatrzasła.

Chłop zrozumiał, co to znaczy; w mowie bowiem diabelskiej Szeroka oznacza Najświętszą Pannę, jakoby panią szerokiego panowania i władzy, przed którą drżą diabły i otchłań piekielna.

Wrócił kmieć z pieniędzmi do domu nie mając ich oddać komu, kiedy Rokitę piorun zabił. Ludzie od tego czasu zaczęli zwać go Rokita. Dotąd w tej wsi żyje pod tym imieniem kilka rodzin pochodzących od owego kmiecia i należą do zamożniejszych, posiadając grunta własne.

Obiegało niegdyś o Rokicie podanie, że chciawszy się poznać ze sławnym Borutą, przyleciał do Łęczycy. Boruta z otwartym sercem i ze szczerą gościnnością przyjął niespodziewanego gościa, ale ponieważ piskorze jego, jak nazywał szlachtę łęczycką, wypili wszystkie wino i piwo, zaprosił go do Piotrkowa, gdzie właśnie odbywał się trybunał, a pełne były piwnice wybornego węgrzyna.

Boruta świsnął we dwa palce tak silnie, siedząc na murze bramy łęczyckiego zamku, że aż się w tumie organista zbudził, a było to ze ćwierć mili. Zaraz przyprowadzono dwa stępaki pod sutymi rzędami. Wsiadł Boruta, wsiadł Rokita, okryci opończami. Każdy myślał, że to szlachta, czyste karmazyny, a to byli dwaj diabli i na diabelskich koniach jechali takich, co to niby idą stępa, ale dziesięć mil krakowskich na godzinę uchodzą.

Boruta, co nabrał manierów szlacheckich, tak że patrząc na niego, każdy by przysiągł, iż się urodził i wykołysał na dworze herbownika, wymusztrował także doskonale niezgrabnego spod Karpat Rokitę, że i ten wyglądał pokaźnie.

Wprędce zajechali do Piotrkowa, stanęli w pierwszej gospodzie, a podjadłszy i podpiwszy sobie, poszli na trybunał. Panowie palestranci zrobili nowym gościom miejsce, bo uderzyła ich olbrzymia postać Boruty zwiastująca niedżwiedzią siłę i dorodna, wysmukłego więcej Rokity, który, nabrawszy fantazji po gąsiorze starego węgrzyna, uśmiechał się rad i kłaniał wokoło uprzejmie. Trybunał miał właśnie wyrokować w sprawie biednej wdowy, co stała na uboczy otoczona siedmiorgiem drobnej dziatwy. Nieludzki starosta, stryj męża, zagarnął folwarczek, potrzeba było świadka, co by zaprzysiągł, że był obecnym, jak za ten folwarczek nieboszczyk odebrał pieniądze do rąk swoich.

Rokita, zajęty sprawą cały, mało zważał, co się dalej działo, ale Boruta wysłuchał, jak w pobliżu stryj a pan możny dla wydarcia biednej wdowie kawałka ziemi przekupywał szlachcica na świadka i za fałszywą przysięgę, którą miał złożyć, z sakwy mu sto czerwonych złotych zaliczył pod oknem w sali sądowej.

Boruta kilka słów szepnął na ucho Rokicie; znikł z jego oblicza uśmiech, oczy się zaiskrzyły i ręce zadrżały, gdy ów szlachcic, wysunąwszy się przed kratki, w głos zawołał:

– Ja, najjaśniejszy trybunale, byłem obecny przy zapłacie i deferuję przysięgę.

Biedna wdowa padła wtedy na kolana i wyjąkała z płaczem:

– O Jezu Chryste i Ty, Matko i opiekunko sierot, zlituj się nade mną i dziećmi moimi!

Sąd szlachcica przywołał do złożenia przysięgi. Wtem straszny głos zabrzmiał, aż gmach wstrząsł się w swoich posadach:

– Kłamca to i chce krzywoprzysięgać!

Był to głos Boruty.

Szlachcic, co podnosił już rękę do przysięgi, zbladł i począł trząść się jak w febrze, ale wkrótce oprzytomniał i zawołał odważnie:

– Przysięgam...

Lecz dalej nie domówił, bo Rokita przeskoczywszy kratki, porwał go, przycisnął do piersi, postawił na miejscu, a sam z Borutą szybko wynieśli się z sali trybunalskiej. Szlachcic stał przed krucyfiksem, ale już słowa wyrzec nie mógł.

– Przysięgasz, waszeć? – zapytał najbliższy sędzia.

Szlachcic chciał znowu coś przemówić, ale z ust otwartych buchnął krwi strumień na zielone sukno stołu. Sędziowie przerażeni porwali się ze stołków, gwar powstał wielki, przerwano sądy, a szlachcica omdlałego wyniesiono na rynek.

Tu znaleziono ścisk narodu wielki. Przy gościńcu na stępakach siedziało dwóch szlachty: jeden olbrzymiego wzrostu i tuszy, drugi szczuplejszy, ale rosły także. Byli to Boruta i Rokita.

Cały trybunał i palestra otoczyły ich wieńcem, słuchając, jak grzmiącym głosem mówił Boruta.

– Panowie bracia! Szlachcic, co chciał przysięgać, kłamał, bo wziął od bogatego starosty a stryja ojca biednych sierot sto dukatów za krzywoprzysięstwo!

– Kłamiesz! – zawołał rozwścieczony starosta.

– Panowie bracia! – mówił dalej spokojnie Boruta. – Sięgnijcie do kieszeni omdlałego szlachcica, ma on to złoto grzeszne w zielonej sakwie.

Stojący bliżej dobyli sakwę zieloną: było w niej sto dukatów.

– A co, czyja prawda? – odezwał się z drwiącą miną Boruta i pokręcił za ucho sumiastego wąsa.

– To nie dowód żaden. Szlachcic miał swoje pieniądze – odezwał się stronnik starosty.

– Kiedy tak – krzyknął gniewny Boruta – to ty, mój druhu, daj świadectwo prawdzie!

I wskazał na Rokitę. Ten zza pazuchy dobywszy kawał czerwonego i skrwawionego mięsa, zawołał:

– Oto jest język, com go własną ręką wyrwał z gardła tego niepoczciwego świadka, niech przemówi!

To wyrzekłszy, rzucił go na środek gościńca, a język, podskakując jak żaba, wykrzyknął po trzykroć:

– Skłamałem! Skłamałem! chciałem krzywo przysiąc, skłamałem!

Cały tłum na to zjawisko skamieniał. Boruta wtedy przemówił:

– Tego łotra, starostę, ja sam ukarzę, a wy, panowie bracia, skarzcie krzywoprzysięzcę. Już dwanaście razy fałszywie przysięgał, taka niecnota i samych diabłów zniecierpliwi. Nie darmo to na waszą hańbę mówią: „piotrkowski świadek za łyżkę barszczu”.

– Prawda! Prawda! – zawołali wszyscy, gdy w tej chwili Boruta porwał starostę jak słomkę, posadził przed sobą na siodle i wraz z Rokitą skoczywszy z kopyta zniknęli sprzed oczu patrzących.

– Zabić! rozsiekać krzywoprzysiężnika! – wołano wokoło.

Szlachcic otrzeźwiony klęczał w pokorze, sto szabel zabłysło nad jego głową, gdy poważny ksiądz kaznodzieja jezuita powstrzymał zawziętych gorącą przemową tłumacząc im, jaki to grzech mścić się na bezbronnym. Osłonił go swoją osobą i zaprowadził do klasztoru.

Tłum się rozbiegł, a język zabrał dziadek kościelny i pogrzebał pod murem cmentarnym. Nazajutrz, o tej samej godzinie, język wydobył się spod ziemi, zaczął skakać i krzyczeć: Skłamałem! skłamałem! chciałem krzywo przysiąc, skłamałem!

Kiedy się to przez dni kilka ponawiało, i na próżno zakopywano go głęboko w ziemię, oo. jezuici wyszli i po modlitwie pokropili go święconą wodą. Wtedy język w proch się rozsypał, a on szlachcic, co laikiem w klasztorze został, odzyskał mowę, ale tylko do modlitwy.

Nazajutrz znaleziono starostę bez duszy pod murami trybunalskimi. Na trzeci dzień zebrany w komplecie trybunał osądził sprawę na korzyść biednej wdowy. Sto dukatów, dane szlachcicowi, ksiądz kaznodzieja wręczył jej na zapomogę, a zebrana szlachta i mieszkańcy Piotrkowa ofiarowali jej dwa wozy i po parze koni do każdego, którymi zabrała się do domu z dziatkami, udarowana jeszcze hojnie od oo. jezuitów.

Zwłoki starosty, jako bogatego pana, chciano okazale pogrzebać i złożono je na bogatym katafalku w obszernej izbie zamożnego mieszczanina.

O północy zjawił się dziwny korowód. Przed dom zajechała żałobna bryka, trupa do niej wrzucono, i cztery konie, czarne jak kruki, z iskrzącymi oczyma, w galopie go uwiozły. Furman miał trójgraniasty kapelusz niemiecki, dwóch panów było we frakach i krótkich pluderkach, a lokaj miał czerwoną opończę. Kiedy bryka ruszyła z miejsca, stado wron, kruków, kawek i gawronów pojawiło się nagle i wrzaskiem napełniło miasto całe. Potem wszystko znikło.

Trupa starosty nie znaleziono. W klasztorze później mówiono, że stary ojciec jezuita we śnie miał widzenie, iż trup porwanego leży w lochu zamku łęczyckiego.

Jakoż krewniacy w parę lat dopiero wynaleźli w owym lochu ciało, które po obejrzeniu wskazywało, że były to rzeczywiście zwłoki nieuczciwego starosty.