W wigilijną noc cudów - Podania, basnie i legendy - Popiół z Lachów


W wigilijną noc cudów.

(Z ludowych wierzeń.)

...E! co tu godać — trafił się u nos we wsi jeden taki mendrela, co liznął coś nie coś z książki, a potem to się i ze samym wójtem przezbywał o prowdę.

Oj był — ale go jus ni ma! — Jak jon mendrkować, tak sie i domendrkował. Nazywał sie Wojtek. Kiedy jego ociec wodom święconom pole kropił, to on — w śmich; jak matka ziele w ogródku od czarownic siała, to on chciał ją sprać.

Roz — było to we wilijom — kolendujemy se pieknie, jak Bóg przykozoł, a mój Wojtek ciengiem z podełba na starsych wyziro i pyto:

— A posłuchaliście ta, co krowy godajom? abo: a co powiedział wam ten stary byk, ten na jedno oko ślepy? — a nie zapomnieliście owsa wsypać za strzechę? a konia przyprowadziliście dzisioj do chałupy?

My starzy na to nic — a chłopaki inne razem śnim w śmich!

— E! — rzecze mu moja nieboszka — nie baj! nie kpij, a weś konewke i po wiono do studni idź!

— No to dejcie konewke.

Idzien i poszed.

— Czekomy — czekomy. Jusby i na pasterke cas — jego niema. Wzielimy światło poświcić do studni, czy nie pływo po wodzie — gdzie tam! Ale że z takim chłystkiem nie trudno o śpasy i o kpiny nowe — nie szukaliśmy więcy.

Pewnikiem wloz między krowy i śpi — abo na chałpy poszed do dziwek, bo straśny do nich był okonnik — niby nieboszczyk Wojtek. Idziemy już we czterech na pasterke — niby jo, kum Grzela, somsiod Bartek z młodszym bratem Symkiem i stary Baran.

Idziemy... aż tu... Bartek — bęc! bez jakomś kłode.

Macamy palicami, a to... Panie Chryste!... Wojtek do cna nieżywy. — Przynieśliśmy go do chałupy, natarli śniegiem, aż para szła i... dotarli my sie. Oczy mioł tak wywrócone, że... e, wole nie godać za przeproszeniem. Nowy kożuch całkiem na nim był podarty — włos rozczapirzony, jak kiść od maśnicy.

Pytamy się: gdzie, co, jak się stało? a on powoluśsku:

— Oj! widziołem cudowności okrutne, straśliwe rzecy... Kiedym wyciągnął wode ze studni — próbuje — wierutne wino! — Jak mi nie zaszumi w głowie, jak nie pocznę pędzić, tak obaczyłem się gdzieś w dalekim lesie. Takie... cicho... a mie coraz jaśniej robi przed oczyma. Z pod ziemi wyrastają, wysokie filary — kieby wieże — a na nich tyle świec, co gwiozdek na niebie. Już nie widać nic, jeno duże ściany białe, jedna z prawej, druga z lewej strony, a... daleko... na końcu... niby ontorz, pozłocany i kieby słonko świcący.

— Patrze w góre — ciągnął dalej — nieba nie widać, ino sklepienie jakieś, a na nim pełno aniołów, czy też ptaków jakiś. Jak nie zacznom śpiwać! Chryste Boże! A tu naroz... bam, bam, bam, bam zaczeno z pod ziemi jęczeć. Za chwile wyłazi dzwon... taki wielki, jak nasza stodoła. Serce mioł takie, jakby śterech chłopów do kupy związoł. Bam, bam, bam — coraz głośniej i głośniej. Huk taki szed skróś mnie! Kieby sitko we wialni — takem sie trząs.

Odetchnął i tak dalej prawił:

— Jak to zaczeno dzwonić i dzwonić, tak ze wszystkich stron zbiegały się całe chmary przerozmaitych wilków, niedźwiedziów, dzików, lisów i Bóg wi jakiś wściórnaści i bestyi. Wszystko niby parami. Ślice trzymo każdy w zębach i śpiwo, jak na pogrzebie.

Jak te bestye odeszły het — zaczemy iść drzewa — zaś parami. Dąb gruby, jak beczka, chycił se pod pache topole, grab bieluchnom brzoze, buk łysy ze starom sosnom — jak do tańca — i tak reszta, Jarząb z ogromną lipą, abo, taki jałowiec paradował z olszą rudom. Widzieliście?

— Chciałem się pytać, co to takiego? czy ślub, czy parada? — ale mi odrazu mowe zamknęło... Naroz... wszystkie te słupy, te filary poceny się chwiać, a jo uciekam i uciekam, nareszćie zaplątałem się i... bęc.

No i wicie ludkowie, po tych słowach juz ani rus. Jak zacion zęby — już mu ich nie odcięli. Umar nom na renkach. Struchleli my i do rana nik nie przemówił ani słowa.

Bo to we wilijom to — tak! Jest siła bosko i wolo, który sie nie trza sprzeciwiać! Nie trza! o nie trza!

Podsłyszał i napisał H. O.

Źródło: Kalendarz Wielki Uniwersalny na rok 1920.